Życie jest do dupy. Może to ja jestem do dupy, a marny żywot
tylko efektem ubocznym. Tak naprawdę gówno mnie to obchodzi. Teraz już wszystko
mam w dupie. Tyle razy próbowałem i nic. NIC. Konkurs za konkursem, a ja gdzieś
na szarym końcu. Rekrutacja za rekrutacją – brak odpowiedzi. Nowo poznana
dziewczyna – po drugim spotkaniu cisza, jak na kazaniu. Nie oczekuję przecież
wiele. Chciałbym poznać miłość swojego życia, wygrać konkurs literacki i dostać
pracę związaną z pisaniem. Nie chcę milionów. Nie chcę pierwszych stron gazet.
Nie chcę Megane Fox. Chcę po prostu być szczęśliwy. Kurwa, po prostu
szczęśliwy.
Na szczęście dla mojego szczęścia odnalazłem złoty środek.
Nigdy się nie poddawaj.
Ja wiem, że brzmi to mniej wiarygodnie niż obietnice
polityków, ale uwierz mi, że tak jest. Skąd ta pewność? Przekonałem się o
zbawiennym działaniu tej magicznej substancji na własnym ciele. Wstrzyknąłem
sobie w żyły potrójną dawkę „nie poddawania się”. Na początku czułem się,
jakbym dostał obuchem w łeb. Byłem bardziej niestabilny emocjonalnie niż
kobieta podczas okresu. Na przemian targały mną złość i euforia. Moje ciało
broniło się przed działaniem tej magii. Nagle wszystko ustało. Moje ciało stało
się spójne z moją psychiką. Zapanowała harmonia i spokój. Wtedy powiedziałem
sam do siebie:
Nigdy się nie poddawaj.
Zacząłem pisać ze zdwojoną siłą. Pisałem będąc w autobusie,
na kawie, a nawet podczas jedzenia. Pisałem, pisałem i pisałem. Budziłem się w
nocy, aby zapisać pomysły na nowy wątek w mojej fabule. Mój mózg pracował na
najwyższych obrotach. Nieustannie we współpracy z wyobraźnią podsuwał mi nowe
motywy. Wystarczyło zacisnąć zęby i usiąść twardo na dupsku. Otworzyć notatnik
i dać się ponieść myślom. To one sterowały moim nadgarstkiem. To one przelewały
się na papier, bo wiedziały, że jak oddadzą mi władzę, to ja wszystko spieprzę.
Dlatego pozwoliłem im płynąć. Nie oczekiwałem wiele. Pisałem do szuflady. Jestem
pewien, że gdyby ten kawałek drewna mógł mówić, to już dawno by mnie wyśmiał.
Trudno.
Równo dwa lata temu zacząłem startować w konkursach
literackich. Na początku nie przejmowałem się swoimi porażkami, bo robiłem to
dla frajdy. Byłem zielony w tym temacie. Jednak, kiedy czas mijał, a ja nadal
nie mogłem stanąć nawet na najniższym stopniu podium, zacząłem wątpić. Coraz
częściej dopadało mnie przygnębienie i chęć rzucenia tego wszystkiego, nad czym
tyle pracowałem. Pisanie zaczęło być moją kulą u nogi. No, bo po co ja mam
pisać, skoro nie jestem nawet w stanie wygrać w jakimś beznadziejnym
konkursiku, w którym udział wzięło może z 20 osób? Jednak rok temu zdarzyło się
coś wyjątkowego.
W mediach usłyszałem o ogólnopolskim konkursie literackim na
najlepszy felieton. Do pracy zabrałem się w dniu jego ogłoszenia. Miałem
miesiąc na stworzenie artykułu życia. Codziennie dokładałem małą cegiełkę do
tego wiekopomnego dzieła. Godzinami dopracowywałem każde ze zdań. Byłem
prawdziwym rzemieślnikiem. Brakowało tylko jednego. Przekonania, że wygram. Że
pokonam setki innych autorów i będę tym jedynym. Wysłałem swoją pracę. Cisza.
Po miesiącu ogłoszono wyniki. Z tętnem 140 uderzeń na minutę i płucami, które
nie nadążały za moim oddechem otworzyłem listę zwycięzców. Nie wygrałem. Nie
byłem nawet wśród osób wyróżnionych. To był mój ostatni felieton. Mój świat się
zwalił. Pomyślicie teraz „Czekaj, czekaj. Skoro tamten felieton był Twoim
ostatnim, to dlaczego czytam te słowa?” Odpowiedź jest prosta.
Minął rok. Trzy miesiące temu znowu wystartował ten sam
konkurs, który rok temu zmiótł mnie z powierzchni ziemi. Momentalnie powróciły
tamte emocje. Przypomniałem sobie o
mojej porażce. O wysiłku, jaki włożyłem w przygotowania. I znów pogrążyłem się
w ciemności. Wtedy z pomocą przyszedł mi blog. Wróciłem do jego początków i
zdałem sobie sprawę z tego, jak wiele dokonałem. Zdałem sobie sprawię z tego,
że wyrwałem się z letargu i wbrew temu, co myślałem o sobie założyłem tego
bloga. Ludzie doceniali moje starania i chętnie czytali. A czy może być coś
wspanialszego niż pochwała od czytelnika?
Powiedziałem sobie „Teraz, albo nigdy.” Usiadłem przed
lustrem i szczerze zapytałem sam siebie: „Czy w tym roku wygrasz ten konkurs?”
Odpowiedź długo nie nadchodziła. Mijały minuty, a ja trwałem w ciszy. W końcu
podniosłem głowę i spojrzałem sobie prosto w oczy. Wziąłem głęboki oddech i
krzyknąłem „Będę najlepszy!” Do konkursu zgłosiłem się ostatniego dnia, 2
godziny przed zamknięciem zgłoszeń. Napisałem artykuł jednym tchem. Nie
sprawdzałem, nie poprawiałem. Zaufałem swojej intuicji. Zawarłem pakt z moim
literackim ja i całkowicie mu zaufałem. Dwa tygodnie temu zostały ogłoszone
wyniki. Pewnie Was zdziwię, ale otwierałem je z ogromnym spokojem. Wiedziałem,
że nic więcej nie mogłem zrobić. Dałem z siebie wszystko. Wiecie, kto wygrał
ten konkurs? Domyślacie się, kto zdobył pierwsze miejsce w Polsce? Kto
udowodnił sobie, że jest coś wart?
Ja.
Bo się nie poddałem.
To wspaniale! Po pierwsze, serdecznie gratuluję! Podziwiam konsekwencję i wytrwałość. Ja również ufam intuicji, choć niełatwo jest wytrwać w założeniu by iść naprzód ez względu na wszystko. Sukcesów!
OdpowiedzUsuńaleksandrakaliszan.com
Och, dziękuję przeogromnie! Trzymam kciuki, abyś trwała w tym założeniu!
Usuń