Przejdź do głównej zawartości

Polecane

Czy zazdrość jest dobra?

Pytanie równie trudne, co pytanie o istnienie Boga. Jeden rabin powie tak, drugi powie nie. No, ale czy właśnie takie pytania nie są najbardziej kuszące? Czy to nie one sprawiają, że każdego ranka budzisz się ciekawa świata, gotowa na wyzwania i stawienie czoła pytaniom bez odpowiedzi? Bo właśnie pytanie o zazdrość jest jednym z nich. Nie ma na nie odpowiedzi. Takiej jednej, solidnej, którą można by było wpisać do słownika.

Nigdy się nie poddawaj



Życie jest do dupy. Może to ja jestem do dupy, a marny żywot tylko efektem ubocznym. Tak naprawdę gówno mnie to obchodzi. Teraz już wszystko mam w dupie. Tyle razy próbowałem i nic. NIC. Konkurs za konkursem, a ja gdzieś na szarym końcu. Rekrutacja za rekrutacją – brak odpowiedzi. Nowo poznana dziewczyna – po drugim spotkaniu cisza, jak na kazaniu. Nie oczekuję przecież wiele. Chciałbym poznać miłość swojego życia, wygrać konkurs literacki i dostać pracę związaną z pisaniem. Nie chcę milionów. Nie chcę pierwszych stron gazet. Nie chcę Megane Fox. Chcę po prostu być szczęśliwy. Kurwa, po prostu szczęśliwy.

Na szczęście dla mojego szczęścia odnalazłem złoty środek.

Nigdy się nie poddawaj.

Ja wiem, że brzmi to mniej wiarygodnie niż obietnice polityków, ale uwierz mi, że tak jest. Skąd ta pewność? Przekonałem się o zbawiennym działaniu tej magicznej substancji na własnym ciele. Wstrzyknąłem sobie w żyły potrójną dawkę „nie poddawania się”. Na początku czułem się, jakbym dostał obuchem w łeb. Byłem bardziej niestabilny emocjonalnie niż kobieta podczas okresu. Na przemian targały mną złość i euforia. Moje ciało broniło się przed działaniem tej magii. Nagle wszystko ustało. Moje ciało stało się spójne z moją psychiką. Zapanowała harmonia i spokój. Wtedy powiedziałem sam do siebie:

Nigdy się nie poddawaj.

Zacząłem pisać ze zdwojoną siłą. Pisałem będąc w autobusie, na kawie, a nawet podczas jedzenia. Pisałem, pisałem i pisałem. Budziłem się w nocy, aby zapisać pomysły na nowy wątek w mojej fabule. Mój mózg pracował na najwyższych obrotach. Nieustannie we współpracy z wyobraźnią podsuwał mi nowe motywy. Wystarczyło zacisnąć zęby i usiąść twardo na dupsku. Otworzyć notatnik i dać się ponieść myślom. To one sterowały moim nadgarstkiem. To one przelewały się na papier, bo wiedziały, że jak oddadzą mi władzę, to ja wszystko spieprzę. Dlatego pozwoliłem im płynąć. Nie oczekiwałem wiele. Pisałem do szuflady. Jestem pewien, że gdyby ten kawałek drewna mógł mówić, to już dawno by mnie wyśmiał. Trudno.

Równo dwa lata temu zacząłem startować w konkursach literackich. Na początku nie przejmowałem się swoimi porażkami, bo robiłem to dla frajdy. Byłem zielony w tym temacie. Jednak, kiedy czas mijał, a ja nadal nie mogłem stanąć nawet na najniższym stopniu podium, zacząłem wątpić. Coraz częściej dopadało mnie przygnębienie i chęć rzucenia tego wszystkiego, nad czym tyle pracowałem. Pisanie zaczęło być moją kulą u nogi. No, bo po co ja mam pisać, skoro nie jestem nawet w stanie wygrać w jakimś beznadziejnym konkursiku, w którym udział wzięło może z 20 osób? Jednak rok temu zdarzyło się coś wyjątkowego.

W mediach usłyszałem o ogólnopolskim konkursie literackim na najlepszy felieton. Do pracy zabrałem się w dniu jego ogłoszenia. Miałem miesiąc na stworzenie artykułu życia. Codziennie dokładałem małą cegiełkę do tego wiekopomnego dzieła. Godzinami dopracowywałem każde ze zdań. Byłem prawdziwym rzemieślnikiem. Brakowało tylko jednego. Przekonania, że wygram. Że pokonam setki innych autorów i będę tym jedynym. Wysłałem swoją pracę. Cisza. Po miesiącu ogłoszono wyniki. Z tętnem 140 uderzeń na minutę i płucami, które nie nadążały za moim oddechem otworzyłem listę zwycięzców. Nie wygrałem. Nie byłem nawet wśród osób wyróżnionych. To był mój ostatni felieton. Mój świat się zwalił. Pomyślicie teraz „Czekaj, czekaj. Skoro tamten felieton był Twoim ostatnim, to dlaczego czytam te słowa?” Odpowiedź jest prosta.

Minął rok. Trzy miesiące temu znowu wystartował ten sam konkurs, który rok temu zmiótł mnie z powierzchni ziemi. Momentalnie powróciły tamte emocje.  Przypomniałem sobie o mojej porażce. O wysiłku, jaki włożyłem w przygotowania. I znów pogrążyłem się w ciemności. Wtedy z pomocą przyszedł mi blog. Wróciłem do jego początków i zdałem sobie sprawę z tego, jak wiele dokonałem. Zdałem sobie sprawię z tego, że wyrwałem się z letargu i wbrew temu, co myślałem o sobie założyłem tego bloga. Ludzie doceniali moje starania i chętnie czytali. A czy może być coś wspanialszego niż pochwała od czytelnika?

Powiedziałem sobie „Teraz, albo nigdy.” Usiadłem przed lustrem i szczerze zapytałem sam siebie: „Czy w tym roku wygrasz ten konkurs?” Odpowiedź długo nie nadchodziła. Mijały minuty, a ja trwałem w ciszy. W końcu podniosłem głowę i spojrzałem sobie prosto w oczy. Wziąłem głęboki oddech i krzyknąłem „Będę najlepszy!” Do konkursu zgłosiłem się ostatniego dnia, 2 godziny przed zamknięciem zgłoszeń. Napisałem artykuł jednym tchem. Nie sprawdzałem, nie poprawiałem. Zaufałem swojej intuicji. Zawarłem pakt z moim literackim ja i całkowicie mu zaufałem. Dwa tygodnie temu zostały ogłoszone wyniki. Pewnie Was zdziwię, ale otwierałem je z ogromnym spokojem. Wiedziałem, że nic więcej nie mogłem zrobić. Dałem z siebie wszystko. Wiecie, kto wygrał ten konkurs? Domyślacie się, kto zdobył pierwsze miejsce w Polsce? Kto udowodnił sobie, że jest coś wart?

Ja.

Bo się nie poddałem. 

Komentarze

  1. To wspaniale! Po pierwsze, serdecznie gratuluję! Podziwiam konsekwencję i wytrwałość. Ja również ufam intuicji, choć niełatwo jest wytrwać w założeniu by iść naprzód ez względu na wszystko. Sukcesów!

    aleksandrakaliszan.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Och, dziękuję przeogromnie! Trzymam kciuki, abyś trwała w tym założeniu!

      Usuń

Prześlij komentarz

Najpopularniejsze posty